piątek, 31 lipca 2015

Sometime I wonder where is my real soul



Są takie dni, kiedy przytłacza nas nasza egzystencja, kiedy najbardziej w świecie pragnie się zatracenia, rozmycia… W takich chwilach wszystko wokół krzyczy, wszystko istnieje tak realnie, tak do głębi… Są noce, gdy nie da się wyciszyć tych przedmiotów, które bez ustanku wołają „ja istnieję, ja jestem, ja chcę…” Każda komórka w ciele boli swą egzystencją i nie daje o sobie zapomnieć. Wszystko jest, po prostu jest i tym swoim JEST burzy spokój codzienności. Więc ranisz siebie, patrzysz jak krew płynie z rany, którą rozdrapujesz, żywa czerwień zalewa obrus, ale ból się nie pojawia, nie taki jakiego należałoby się spodziewać. Nawet krew krzyczy, że istnieje i drażni to, co jest poza fizycznością. Ciało już nie reaguje integralnie z tobą, bo ono JEST, ono ma swoją egzystencję. Teraz wszystko istnieje na swój własny sposób, oddzielnie i nie da się już tego połączyć. Nie ma już splotu, integralnej całości. Wiesz, że ta ręka istnieje, że ta rana istnieje, ale to nie twoja rana, nie twoja ręka, ciało, umysł. Wszystko narasta do rangi oddzielnych bytów…

Jedyne co pozostaje to nie czuć, nie odczuwać nic, rozmyć się, zatracić…

Krwista, obcisła sukienka, czarne, aksamitne buty na koturnie, nienaganny lecz wyzywający makijaż i burza rudych loków. Otulona Eau du Soir Sisley’a podążyła w noc, by zgubić istnienie.

Gdy wszystko wokół ostentacyjnie okazuje swą egzystencję, za wszelką cenę szukasz tego, co nie istnieje, tego, co równie bardzo chce zniknąć…

Noc ją prowadziła przez plejadę bytów, kierując tam, gdzie mogła znaleźć to, czego szukała. Stanęła przed jego drzwiami, jeszcze się zawahała chwilę, ale wiedziała, że w tę noc tylko on może ją ocalić od niej samej. Nie zdążyła zadzwonić domofonem, drzwi się otworzyły. Powoli weszła po schodach, czekał na nią w progu. Wiedział, że przyjdzie, czuł podświadomie jej ból. Spojrzał w jej szklane oczy i trzymając za pośladki wziął na ręce. Oplotła go ramionami i udami, wczepiła się w niego jakby chciała by jego ciało ją pochłonęło. Zaniósł ją do pokoju, zatrzasnął drzwi, puścił muzykę, a ona wciąż kurczowo się go trzymała. Całował jej szyję i kołysał się z nią w rytm utworu Another Love. Pozwolił jej się uspokoić, poczuć bezpiecznie, wówczas delikatnie ją opuścił na ziemię. Rozpiął suwak sukienki, muśnięciem dotknął ramiączek, a ona zsunęła się odsłaniając nagie ciało. Wtuliła się w niego jak przestraszone zwierzę, a on objął ją wpół i przeniósł na łóżko. Całował jej całe ciało, językiem muskał jej biodro, gryzł wąską talię. Dłońmi pieścił jej pośladki, a ona drżała przy każdej jego czułości. Namiętnie całował ją w usta i czuł smak jej łez. Jego dotyk powoli stawał się silniejszy im bardziej czuł jej podniecenie. Pocałunki były coraz bardziej pożądliwe, gwałtowniejsze. Choć wiła się w rozkoszy, była bierna, skrępowana, obezwładniona istnieniem swoim, jego, splecionych ciał, łóżka, pościeli. I wtedy nagle wszystko zniknęło. Niebieska pościel zaczęła nabierać zielonego koloru, a jego usta smakowały jej słodką krwią. Przestała czuć, przestała być, zaczęła współistnieć. Brutalnie w nią wszedł i wystarczyło kilka ruchów by doprowadzić ją do szczytu rozkoszy. Jej krzyk zagłuszył muzykę, jej paznokcie utkwiły w jego plecach rozdzierając je. Czysta zwierzęcość, żarliwa pasja. Owładnął ich szał rozkoszy jak z Bataille’owskich opowieści…

Wyczerpana zasnęła złożywszy głowę na jego sercu. W jej uszach dudniło przyśpieszone tętno i ciężki oddech. Mocno ją przytulił i okrył kołdrą…

Rano nie było śladu po istnieniu, wszystko wróciło do normy, spokojna codzienność…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz